Czytam, słucham i próbuję to ogarnąć. Wybory w USA.
To ważne wybory, bo ich wynik może zadecydować o przyszłości świata. To, kto będzie prezydentem u hegemona zawsze było ważne, ale już od dawna nie było TAK ważne jak teraz.
No, może za czasów Kennedy'ego też było, może i za Reagana. Gdyby Kennedy przeżył świat byłby inny, gdyby Reagan nie wygrał zapewne również. W pierwszym przypadku niewykluczone, że nie byłoby wietnamskiej rzezi, w drugim być może ZSRR trwałby jeszcze kilkanaście lat dłużej.
Dziś mamy chyba kolejny punkt zwrotny.
W moim przekonaniu sprawy się mają tak:
Jak wygra Trump, to jest JAKAŚ szansa na to, że utrata roli globalnego hegemona przez USA odbędzie się względnie spokojnie. Nie jest to rozwiązanie, o którym my, jako Polacy możemy marzyć, bo zapewne doprowadzi to do wepchnięcia nas w sferę wpływów Moskwy, ale sądzę, że tak naprawdę to niewiele to zmieni w naszej faktycznej sytuacji. Obecnie też nie jesteśmy państwem suwerennym - suwerenności mamy mniej niż Królestwo Polskie po 1815. Oddanie nas pod kontrolę Moskwy może być elementem przetargowym w układaniu stosunków USA z resztą świata przez Trumpa.
Jak wygra Clinton, to będzie wojna.
Czyli nie ma dla nas żadnej nadziei, choć chyba jednak rozwiązanie pokojowe jest lepsze od wojny. Ale jedno czy dwa powstania, bo to potrafimy robić i tak sprawę załatwią.
Jest niewielka szansa, że mnie to już nie będzie dotyczyć (dobijam do emerytury) i to jest jedyny pozytywny dla mnie element w tym wszystkim.
