Adam Pietrasiewicz Adam Pietrasiewicz
1866
BLOG

Most na Czeremoszu 18 września 1939

Adam Pietrasiewicz Adam Pietrasiewicz Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 13

Być może właśnie tak się to odbyło. Nikt tego nie nagrywał, ale poniższy fragment powstał na podstawie licznych relacji. Tak właśnie mogło to wyglądać.

Oto fragment książki "Powroty", którą napisałem wraz z Wojtkiem Bogaczykiem . Zapraszam do lektury - http://www.nck.pl/artykuly/100974.html

 

Okładka książki "Powroty" przedstawiająca żołenirza niemieckiego i polskiego niosących zdobyte, radzieckie sztandary.

 

Most na Czeremoszu 18 września 1939

Tłum uchodźców wił się na drogach wśród połonin i nie miał właściwie końca. Ludzie szli, jechali, byli wiezieni, byli niesieni, każdy przemieszczał się jak mógł. Właściwie nikt już nie narzekał, nie złorzeczył, nikt niczego nie oczekiwał. Ponurzy ludzie pozostawiwszy swoje domy, nierzadko dorobek całego życia, szli przed siebie nie bardzo wiedząc dokąd, nie mając żadnego pomysłu na to, co robić dalej. Niektórzy zmęczeni, nie mając siły dalej iść siedzieli przy drodze i patrzyli na idących jakby obojętnie. Opuścili domy, z których pozostało tylko dymiące pogorzelisko, w którym sowiecka dzicz szukała resztek bogactwa, zabijając każdego, kto próbował protestować. Tłum ciągnął się od horyzontu po widoczny już oddali przyczółek mostu na Czeremoszu, tam, gdzie kończyła się Polska.

Na polach, tu i ówdzie pracowali rolnicy. Ale nie szły dobrze im te roboty. Co raz stawali i patrzyli na ludzi na drodze. Myśleli, czy też nie powinni ruszyć na tułaczkę. Od wschodu nadchodzili bolszewicy, a tutaj wszyscy wiedzieli, co to oznaczało. Wielu miało krewnych tam dalej, po bolszewickiej stronie, i słyszeli o tym, jak ich Stalin na śmierć głodził. Bolszewików już dziś widzieli, zapędził się tu do drogi, niedaleko mostu jakiś szwadron ich kawalerii, ale żołnierze idący drogą odpędzili ich bez trudu. Na niebie co chwila pojawiały się  nisko lecące, dwupłatowe samoloty z czerwonymi gwiazdami. Gdy żołnierze z drogi zaczynali do nich strzelać zawracały i oddalały się, ale po chwili znów nadlatywały, by sprawdzić co się dzieje.

Cywile zajmowali lewą, trzecią część niezbyt szerokiej, brukowanej drogi. Resztę zajmował niekończący się tłum żołnierzy, którzy w pełnym uzbrojeniu, z nowymi, często ani razu nie używanymi karabinami na plecach szli na tułaczkę, nie wiedząc co będzie jutro, ani nawet jeszcze dziś wieczorem. Obok nich jechały samochody, błyszczące nowością, nigdy nie użyte czołgi, ciężkie karabiny maszynowe, artyleria. Wszystko w nieładzie, mało które oddziały były przez kogokolwiek dowodzone. Nie było paniki, ale widać było brak woli walki. Wszyscy już mieli wszystkiego dość i chcieli już być po drugiej stronie. Cokolwiek mogło ich tam czekać.

Przez tłum przeszedł szmer. Od północy jechała kawalkada samochodów trąbiąc i rozpędzając idących. Na przedzie jechały dwa wozy pancerne z gotowymi do strzału karabinami maszynowymi na wieżyczkach. Przy karabinach siedzieli żołnierze w czystych mundurach polowych uważnie obserwując okolicę, gotowi do natychmiastowego działania. Za nimi kilku motocyklistów i dwie ciężarówki z platformami, na których ustawione były ciężkie karabiny maszynowe i jedno działko przeciwlotnicze 40 mm. Bofors. Za platformami zaczynał się niekończący ciąg większych i mniejszych aut, karetek oznaczonych czerwonym krzyżem, półciężarówek, furgonetek, a nawet jeden czysto sportowy, dwuosobowy samochód kabriolet z elegancko ubraną młodą kobietą za kierownicą. Żołnierze odsuwali się na prawą stronę drogi, cywile widząc nadjeżdżające wozy schodzili na lewą stronę, a kawalkada przejeżdżała środkiem, trąbiąc wniebogłosy, nie zwracając uwagi na nikogo.

Zza przysłoniętych firankami szyb luksusowych samochodów migały skupione, poważne twarze. Niektóre wydawały się stojącym żołnierzom znajome, ale nie potrafili przypisać im żadnych nazwisk. Jeden z piechurów, w rogatywce, długim płaszczu, z regulaminowym plecakiem i karabinem na ramieniu spojrzał na przejeżdżający obok wielki, czarny samochód i zamarł.

- Panie plutonowy! - zawołał do idącego dalej podoficera, - Prezydent! Widziałem prezydenta przez szybę!
- Tobie się chyba od tej wojny w głowie pomieszało, Kaczkowski! - plutonowy popukał się w czoło. - Lepiej idź i uważaj, żeby cię jakiś pojazd nie potrącił!
- Jak babcię kocham, panie plutonowy! Widziałem, w tym czarnym, wielkim samochodzie tam przed panem! Chce pan? Podbiegniemy, to pan zobaczy! Tam jest prezydent Mościcki! Ja widziałem w gazecie jego zdjęcie, poznałem! Jak Boga kocham!
- Kaczkowski, pamiętaj: nie będziesz brał imienia Pana, Boga twego, nadaremno! Przestań się wygłupiać! Już niedaleko, tam, za tymi drzewami, za zakrętem powinniśmy zobaczyć most. A teraz lepiej uważaj, czy jakichś bolszewików nie zobaczysz.
- O! A tam Rydz-Śmigły pojechał! - szeregowy Kaczkowski upierał się przy swoim.
- Czyś ty oszalał? - plutonowy naprawdę się zdenerwował. - Jeszcze trochę, a każę cię oddać pod sąd wojenny za sianie paniki.

Jeden z samochodów na wojskowych rejestracjach zjechał nagle na bok. Idący drogą żołnierze odskoczyli, by uniknąć potrącenia. Spod maski, z przodu biła biała para - zagotowała się woda w chłodnicy od zbyt powolnej jazdy. Do samochodu natychmiast podjechali czterej motocykliści, którzy zeskoczyli z maszyn i stanęli, jakby pełniąc wartę. Wszyscy czterej byli oficerami, ale w rękach trzymali krótkie karabinki, jak prości ułani. Na oczach mieli gogle, na głowach hełmy, nie reagowali na zaczepki przechodzących piechurów. Nikomu nie pozwalali się zatrzymać przy samochodzie, nikomu nie pozwolili zajrzeć do środka.

Z jednej z ciężarówek z konwoju wyskoczyło kilku ludzi, którzy otworzyli pokrywę silnika zatrzymanego samochodu i zaczęli grzebać w środku. Nagle otworzyły się drzwi i wysiadł postawny mężczyzna w generalskim mundurze z łysą głową. Przez tłum żołnierzy i cywilów przeszedł szmer. Wszyscy rozpoznali marszałka - przez ostatnie lata jego podobizna była obecna wszędzie, nawet na znaczkach pocztowych. Ludzie zaczęli się gromadzić wokół samochodu, jeden z pilnujących auta oficerów odbiegł na bok, po czym wrócił w towarzystwie jeszcze trzech, gotowych na wszystko, przygotowanych do ochrony Naczelnego Wodza oficerów.

- Panie marszałku! - zawołał ktoś w tłumie. - Czy mamy wracać, żeby walczyć? Chce nas pan zatrzymać? Tam są bolszewicy!

Rydz-Śmigły popatrzył na gromadzących się coraz tłumniej żołnierzy i cywilów. Dwóch adiutantów stanęło przy nim, jakby chciało go bronić przed tłumem. Jednym ruchem ręki kazał im odsunąć się.

- Żołnierze! To trudna chwila dla naszej ojczyzny! Pamiętajmy, że choć musimy opuścić ją w tej chwili, gdyż zdradziecki wróg wbił nam nóż w plecy pozbawiając możliwości obrony, możemy zgnieść naszego wroga i spoza Polski. Spotkajmy się wszyscy we Francji, gdzie będę na was czekał, skąd razem w wielką armią naszych sojuszników zgnieciemy wrogów i odzyskamy naszą ojczyznę. Czekam na was we Francji! Jedźcie tam jak tylko będziecie mogli. Niech was Bóg błogosławi!

(...)

Gdy samochód z marszałkiem dotarł do umocnionego przyczółka mostu zapadał już zmrok. Okolice mostu były bardzo silnie umocnione już w odległości prawie kilometra od rzeki. Przeprawy chroniło kilka stanowisk haubic i artylerii przeciwlotniczej, gniazda karabinów maszynowych, kilka samochodów pancernych i dwa tanki. Okopani piechurzy mieli rozkaz utrzymania przeprawy tak długo, jak tylko to będzie możliwe, po czym mieli się wycofać do Rumunii.

- Ty, literat! Widziałeś? Jakieś grube ryby jadą! - od strony drogi biegł jakiś mocno podekscytowany podoficer.
- Tutaj ciągle ktoś jedzie. - Kapral podchorąży Tadeusz Dołęga Mostowicz już przyzwyczaił się, że nie nazywano go inaczej niż „literat”. Taka była cena sławy!
- Nie, nie! Ci tutaj, to naprawdę ktoś specjalny! - kolega z oddziału pokazywał sznur kilkunastu samochodów i motocykli, który zbliżał się do granicy. - Pewnie Nikodem Dyzma jedzie ze swoim znachorem, profesorem Wilczurem.

Siedzący za osłoną z worków wypełnionych piaskiem zaczęli rechotać. Podchorąży Mostowicz, jeden z najbardziej poczytnych autorów w Polsce znosił te żarty ze stoickim spokojem. Wiedział, że nie są podyktowane złośliwością, tylko podziwem. Był lubiany w oddziale, wszyscy go znali, a ci, którzy nie potrafili za dobrze posługiwać się piórem prosili go, by napisał za nich list do rodziny. Nigdy nie odmawiał. Większość żołnierzy chciała się dowiedzieć, jak to jest, gdy się pisze takie wspaniałe książki.

Mostowicz jednak nie miał żadnych wątpliwości co do jakości swojego pisarstwa. Przyznawał wprost, że nie ma jak na razie wielkich ambicji literackich, że, jak to obrazowo określał, „woli Buicka od pomnika”. Obiecywał kolegom, że teraz, po przeżyciach wojennych, gdy już się to wszystko skończy, napisze coś bardziej ambitnego. Na razie jedynym, co pisał był testament, który skończył właśnie poprzedniego wieczora i dostarczył dziś do notariusza w pobliskich Kutach. Zobowiązał go do bezzwłocznego przekazania testamentu do Warszawy.

Zapłacił złotą dwudziestodolarówką, co bardzo poprawiło humor prawnika. Wszystko co miał zapisywał bratu i jego dzieciom. Sam nie miał rodziny, a siostry, stare panny, nie prowadziły jego zdaniem wystarczająco godnego trybu życia by zasłużyć na ewentualne korzystanie z jego bogactwa. Liczył, że jednak nie będzie trzeba jeszcze tym razem realizować postanowień testamentu. Wierzył, że i tym razem, tak jak w 1920, uda mu się wywinąć śmierci.

Samochody z oficjelami przejechały obok ich stanowiska bojowego nie zatrzymując się, nie zwalniając nawet przy rogatkach prowadzących na most. Żołnierze strzegący wjazdu już dawno zlikwidowali szlaban, teraz stali i patrzyli na przejeżdżające samochody. Żaden nie salutował, stali obojętni na to, co widzą.

(...)

Samochody (...) utknęły na zwężeniu przy wjeździe na most. Gdy stanęły, z pierwszego wysiadł Naczelny Wódz i przeszedł do drugiego. Żołnierze stojący na posterunkach aż zaniemówili z wrażenia. Słyszeli od idących, że podobno Rydz-Śmigły jest wśród uchodźców, ale nie spodziewali się, że go zobaczą. Żaden nie salutował, a i marszałek nie zwracał na nikogo uwagi. Nie patrzył na żołnierzy, którzy stali przy moście i czekali na swoją kolej do przejścia. Wojsko szło i szło; pieszo, na samochodach, wozami. Nowe, wspaniałe czołgi, które ani razu nie były w ogniu; działa przeciwlotnicze; motocykliści z karabinami maszynowymi; kompanie reflektorów; saperzy z pontonami. Żołnierze mieli łzy w oczach. Przechodząc przez most oglądali się za siebie zupełnie tak samo jak pogorzelcy. Niektórzy ukradkiem całowali skraj trzepocącej na wietrze polskiej flagi.

Inni zatrzymywali się, patrzyli na marszałka i zaczynali szemrać. Oglądali się na siebie szukając poparcia u kolegów i coraz głośniej przeklinali wodza.

- Panie marszałku! Wodzu! Zobacz, dokąd nas doprowadziłeś? Zobacz, dokąd idzie twoja armia. Na tułaczkę idzie! Zdradzasz Polskę, zdradzasz swoje wojsko, zdradzasz swoją ojczyznę! Hańba! Zdrajca! Marszałku, powinieneś trwać do końca na stanowisku, a nie tchórzliwie uciekać przed wrogiem! Hańba.

Przed Naczelnym wodzem stanął jakiś pułkownik.

- Panie marszałku, to ja, Ludwik Bociański. Tyle lat się znamy... panie marszałku... Wodzu!
- O co chodzi, panie pułkowniku? - zapytał oschle Rydz-Śmigły.
- Chodzi o honor wojska. O honor Polski!

Mężczyźni zaczęli rozmawiać przyciszonym głosem, a zamieszanie, które powodowali stojący wszędzie wokół żołnierze rosło. Marszałek najwyraźniej zaczął tracić nerwy w rozmowie z płk. Bociańskim, którego wielu obecnych rozpoznało, gdyż był znaną osobą publiczną, wojewodą wielkopolskim, a przedtem wileńskim. W pewnym momencie marszałek dość gwałtownie odepchnął Bociańskiego, a ten sięgnął po pistolet.

Tłum żołnierzy zamarł, a pułkownik jednym ruchem przyłożył sobie lufę do piersi i strzelił.
 

Powroty - co by było, gdyby Polska nie powiedziała NIE Hitlerowi?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura